Pierwsze koty za płoty











Pierwsze koty za płoty

Pierwszy kontakt z środkami psychoaktywnymi miałem w wieku dwunastu albo trzynastu lat. Pierwszy na liście okazał się klej. Ciężko mi dziś skojarzyć wszystkie szczegóły – miejsce, czas, fakty – ale najprawdopodobniej wydarzyło się to nad stawem na terenie firmy Dolpakart w Chojnowie.

Codziennie włóczyłem się tam z dwoma kolegami – których imion tu nie wymienię, ponieważ mogliby sobie tego nie życzyć. Zresztą jednego, już nie ma wśród nas, ponieważ odebrał sobie życie. Mieszkaliśmy na jednej ulicy, więc praktycznie całe dzieciństwo spędzaliśmy razem. Gdy byliśmy młodsi, chodziliśmy tam grać w piłkę, marząc, o karierze piłkarzy. Kilka lat później chodziliśmy tam, już tylko po to, żeby palić papierosy i wąchać klej.

Pierwszy raz poczęstował mnie D….. ,przygotował dwa nylonowe woreczki, wlał do nich starannie odmierzoną porcję kleju i pokazał, jak należy go wdychać i wydychać, jednocześnie rozcierając palcami, żeby nie zasechł. Nie byłem przygotowany na to, co miało nadejść. To było uczucie, które ciężko opisać. Straszne rozluźnienie. Otaczający mnie świat jakby przygasł nieco, a w uszach zaczęło mi pulsować. Po chwili zaczął się „klejowy odjazd”. Widziałem Mario Brosa z gier na konsolę – machał do mnie z oddali i wołał: „Tomeeeekkk… Tomeekkkk…” takim zwolnionym głosem.

Nie wiem, ile to trwało, jednak kiedy odzyskałem świadomość, zaczynało się już ściemniać. Twarz miałem całą obklejoną i ubrudzoną klejem, a w buzi smak gówna zmieszanego ze starą oponą od ciągnika. Zamiast się przerazić – od razu kombinowaliśmy z D…, jak zdobyć kolejną tubkę.

Klej robi papkę z mózgu, ale po żadnym innym narkotyku nie miałem takich „odlotów” jak wtedy. Zdarzało mi się latać nago wokół stawu, przy innych ludziach. W stanie całkowitego odurzenia skakaliśmy do wody w stawie i pływaliśmy, nurkowaliśmy itd. Dziś, gdy to wspominam, mam gęsią skórkę. To, że nic nam się wtedy nie stało, to chyba zasługa samego Boga.

Przygoda z klejem trwała kilka miesięcy. Skończyła się dopiero wtedy, gdy nakrył mnie brat. Wróciłem do domu tak zrobiony, że zrzygałem się przez okno, byłem cały blady jak ściana. Brat kazał mi chuchnąć. Myślał, że się najebałem, ale szybko wyczuł co innego. Nie wiem, czy wtedy nie poleciał liść i groźba, że jeśli jeszcze raz mnie na tym złapią, będę miał naprawdę przejebane. Odstawiłem klej. Uff naprawdę to opisałem)??


Speed

Byłem wtedy w drugiej klasie gimnazjum. Kolega, który wprowadził mnie w świat królowej polskich dyskotek czyli amfetaminy albo jak kto woli „Speeda”, nazywał się A. Inicjacja odbyła się na stadionie czwarto ligowej Chojnowianki Chojnów. Siedzieliśmy w zielonej, blaszanej budce przy murawie – tej dla drużyny gości. Kazik wyjął małą kopertę zrobioną z gazety i wysypał zawartość na drewnianą ławkę.

Białe, krystaliczne grudki rozdrobnił kartą do telefonów, które jeszcze wtedy wisiały na ulicach. Odmierzył dwie kreski, tak zwane „pięćdziesiątki”, podał mi zwinięty rulon z banknotu dwudziestozłotowego i pokazał, jak się to robi.

Była zima. Śnieg, mróz, ręce trzęsły mi się z zimna i z ekscytacji, para leciała z ust.  Zatkałem jedną dziurkę od nosa, wypuściłem powietrze, przyłożyłem rulon i wciągnąłem kreskę. To było jak uderzenie bejsboelm w głowę. Zdrętwiało mi pół twarzy, oko łzawiło, a w głowie mrowienie.

Po kilku minutach poczułem moc tego specyfiku. Ciarki na plecach, euforia, poczucie siły i mocy. Wszystko było możliwe, nic nie było mi straszne, zero lęku. Szliśmy przed siebie i dosłownie nie mogliśmy się zatrzymać. Paliliśmy papieros za papierosem i gadaliśmy bez końca. Wylewał się potok słów z naszych ust i jedynie mógłby to zrozumieć ktoś kto byłby w podobnym stanie.

Pamiętam, że dziękowałem mu wtedy za to, żę mnie wprowadził w ten stan. Wtedy myślałem, że już tak zawszę chcę się czuć.

Tamtej nocy przeszliśmy chyba z dwadzieścia kilometrów bez odpoczynku. Wszystko było super… do czasu, kiedy następnego dnia przyszedł tzw. zjazd. Nie spałem czterdzieści godzin, nie jadłem, tylko paliłem fajki. Czułem się fatalnie – do momentu wzięcia następnej porcji.

Tak zaczęła się moja przygoda z amfetaminą. A później przyszły kolejne specifiki. Brałem je w różnych konfiguracjach, czasami naprawdę dużo. To, że dziś tu siedzę i mogę to opisać, graniczy z cudem.


Gimnazjum

W tamtym czasie alkoholu praktycznie nie piłem – źle się po nim czułem i za każdym razem rzygałem. Gustowałem w „innych środkach”.

Gimnazjum? To było jedno wielkie ćpanie. Szkołę skończyłem, ale nie wiem jakim cudem. Nasz dyrektor na korytarzu, często mówił:

– Tomek i A., wy codziennie w szkole jesteście… tylko nie na lekcjach. I taka była prawda.

Szkoła była dla mnie miejscem kombinowania: kasy, papierosów i innych specyfików. Dla nauczycieli byłem utrapieniem. Przeszkadzałem w lekcjach – a właściwie je rozwalałem doszczętnie . Dziś jest mi bardzo wstyd, ale wtedy chciałem tylko zwrócić na siebie uwagę klasy. Założyłem maskę śmieszka i cwaniaka, żeby ukryć, kim naprawdę byłem – zagubionym dzieciakiem szukającym akceptacji. Zrobiłbym wszystko, żeby ktoś mnie zauważył. Na lekcji niemieckiego otwieraliśmy okno i paliliśmy papierosy na legalu albo wychodziliśmy z lekcji bez pytania i wracaliśmy, kiedy chcieliśmy. Było jeszcze parę innych epizodów z zastraszaniem i biciem, które swój koniec miały w sądzie dla nieletnich. Dostałem nadzór kuratora do osiemnastego roku życia. Miało mi to pomóc – w praktyce nic nie zmieniło. Gimnazja to był iście szatański wytwór.

Kurator i cudowne ocalenia

Z tamtego okresu mam dwie historie związane z moją kuratorką.

Pierwsza – siedziałem na murku pod blokiem i czekałem na kolegę. Obok żywopłot, a za nim wielka grusza. Pod drzewem spał mój ojciec, najebany jak świnia, w samych majtkach. Środek dnia. Nagle podjeżdża moja kuratorka, wysiada z auta i pyta, czy tata jest w domu. Chciałem jej pokazać palcem: „tam pod gruszą”, ale w głowie zaświtało mi, że mogą mnie zgarną do ośrodka. Odpowiedziałem więc, że poszedł coś załatwić.

Druga – siedzimy z chłopakami u mnie w domu, jaraliśmy „jazz z butli”. Cała chata we mgle. Dzwonek do drzwi. Patrzę przez judasz – moja kuratorka. Myślałem, że śnię. Otworzyłem, zaprosiłem ją do środka, a koledzy w drugim pokoju ledwo się powstrzymywali od śmiechu. Ona pogadała chwilę o szkole i ocenach, postraszyła mnie problemami i wyszła.

Pan Bóg znów miał mnie wtedy w swojej opiece.

Liceum

Kolejnym etapem mojego życia była wyprowadzka z Chojnowa do Szczecina. Pamiętam dokładnie mój pierwszy dzień w tym mieście. Po przyjeździe i rozpakowaniu rzeczy razem z bratem poszliśmy do MakKwaka na tego słynnego szczecińskiego hamburgera. Był obłędny w smaku – wtedy myślałem, że będę go jadł do końca życia. Szczególnie że kosztował tylko cztery złote, więc dla nastolatka to było jak dar z nieba.

Po krótkim zapoznaniu się z okolicą Sebastian wskazał mi przystanek i numer tramwaju, którym miałem pojechać następnego dnia na rozpoczęcie roku szkolnego do XXI LO przy ul. Niemierzyńskiej. Byłem w szoku, kiedy brat zadzwonił i powiedział mi, że udało mi się tam dostać – moje świadectwo z gimnazjum naprawdę nie należało do imponujących. Uznałem to za nowy początek. Obiecałem sobie, że w Szczecinie zmienię życie: będę się uczył, wezmę się w garść, odetnę od złego towarzystwa.

Ale już pierwszy dzień zweryfikował moje postanowienia. Na spotkaniu klasowym po apelu usiadł obok mnie chłopak – Michał. Łysy, uszy lekko odstające, chyba nawet w dresie. Spojrzał na mnie i od razu rzucił. Bakasz coś, zioooomuś?”

Nie zastanawiałem się długo. Odpowiedziałem, że oczywiście. I tak zaczęła się moja „przygoda” z nowym życiem w Szczecinie.

Po spotkaniu poszliśmy do parku po drugiej stronie ulicy. Michał skręcił blanta i po chwili znalazłem się w miejscu, w którym obiecałem sobie nie być. W środku kłębiły się pytania: Dlaczego zawsze wpadam z deszczu pod rynnę? Czemu akurat ten chłopak się do mnie przysiadł, a nie jakiś sportowiec albo muzyk? Dlaczego ciągle przyciągam podobnych sobie wykolejeńców?

Z perspektywy czasu widzę, że tamto spotkanie miało swoją cenę, ale wtedy wydawało się nawet „owocne”. Michał zapoznał mnie ze szczecińskim slangiem, pośmialiśmy się, a po kilku godzinach rozstaliśmy się – po drodze wypalając jeszcze kilka jointów. Byłem tak najarany, że nie wiedziałem, jak wrócić do domu. To był mój drugi dzień w Szczecinie i już gubiłem drogę.

Podsumowując – liceum minęło mi pod znakiem trzech lat ostrego picia i ćpania. Nauka, jak zwykle, była daleko w tle.

Dziś, kiedy wracam myślami do tamtego okresu, widzę młodego chłopaka, który szukał swojego miejsca, ale wciąż pakował się w to samo bagno. Każde takie doświadczenie, choć bolesne, stało się cegiełką w drodze do tego, kim jestem teraz. Wtedy gubiłem kierunek, dziś odzyskałem kurs. To pokazuje, że nawet najciemniejsze wspomnienia mogą stać się latarnią, jeśli spojrzy się na nie z perspektywy trzeźwego życia.

Dziś

Gdy to wspominam, wiem jedno – miałem niewyobrażalne szczęście, że wtedy nie skończyłem martwy. Każdy skok do wody, każdy worek z klejem, każda kreska – to była ruletka, w której stawką było moje życie.

Byłem dzieciakiem, który gonił za akceptacją. Udawałem kozaka, cwaniaka, śmieszka, a w środku byłem przerażony i pusty. Chciałem, żeby ktoś mnie zauważył, docenił, pokochał. I znalazłem to w narkotykach – w fałszywym poczuciu siły, w euforii, która szybko zamieniała się w pustkę.

Dziś wiem, że to wszystko prowadziło mnie na dno. Ale wiem też, że nawet z najgłębszego dna można się odbić. Nie stało się to od razu. To była długa droga – pełna bólu, upadków i prób. Droga do trzeźwości.

Kiedy dziś patrzę na tamte wydarzenia, widzę w nich nie tylko dramat, ale też działanie Boga. Bo to, że wtedy nie umarłem, nie wylądowałem w więzieniu albo w ośrodku – to nie był przypadek. To była Jego opieka.

Muszę też przyznać, że długo zastanawiałem się, czy w ogóle napisać tu o kleju. Wstydzę się tego jak cholera. To nie jest „mocny narkotyk”, to nie jest „imprezowy towar” – to jest syf, który najbardziej kojarzy mi się z upodleniem. Przez lata myślałem, żeby ten fragment życia przemilczeć, zakopać głęboko i nigdy nie pokazywać. Ale to kłóci się z moją filozofią życia w prawdzie. Jeżeli chcę być autentyczny, jeżeli chcę, żeby moje pisanie miało sens i niosło coś innym – nie mogę wybierać tylko tych fragmentów, które dobrze wyglądają. Muszę opowiadać wszystko. Tak jak było.

Piszę o tym nie po to, żeby się chwalić, ani żeby robić z siebie bohatera. Piszę, żeby każdy, kto dziś stoi na rozdrożu, wiedział: jeśli mnie udało się przeżyć i znaleźć drogę do trzeźwości, to tobie też się uda.

Nie ważne, jak nisko upadłeś. Nie ważne, ile razy zawaliłeś. Dopóki żyjesz, możesz się podnieść.

 

        


👉 A teraz pytanie do Ciebie, który to czytasz – czy pamiętasz swój pierwszy raz, kiedy się odurzyłeś? Co wtedy czułeś? Podziel się w komentarzu – może Twoja historia pomoże komuś innemu zrobić pierwszy krok w stronę zmiany.

 

 


Komentarze

Popularne posty