Piekło
Kiedy nadeszły pierwsze dni trzeźwości, wszystko zaczęło wracać do normy — samopoczucie, waga, nastrój. O dziwo, nie brakowało mi picia ani narkotyków, bo byłem przerażony wizją śmierci, którą zobaczyłem w lustrze. Z drugiej strony miałem ogromną motywację, by tym razem nie wrócić do punktu wyjścia.
Nie wpadłem jednak na to, by od razu pójść do psychoterapeuty albo po jakąkolwiek pomoc. Oczywiście byłem przekonany o własnej sile — że znowu poradzę sobie sam, jak ze wszystkim w życiu. Może i pierwsze miesiące przypominały „miesiąc miodowy”, w którym wszystko się układało, ale pierwsze sygnały, że nie będzie lekko, zaczęły się powoli pojawiać.
Coraz częściej popadałem w stany depresyjne. Nic mi się nie chciało, byłem drażliwy i nerwowy. Wystarczyła mała iskra, bym wpadał w furię. Krzyczałem i denerwowałem się z byle powodu — a to bardzo odbijało się na dzieciach i żonie. Wtedy wydawało mi się, że to naturalne, że „taki jestem”. Wmawiałem sobie, że jestem podobny do mojego ojca. Przecież „geny i tak dalej”.
Pamiętam, że ojciec, gdy miał przerwy w piciu, snuł się po domu od okna do okna, palił papierosy i milczał — aż do momentu, kiedy coś go wytrąciło z równowagi. Wtedy zaczynało się przedstawienie: wrzaski, krzyki, oskarżenia, które potrafiły trwać godzinami, dopóki znów nie poszedł się napić. Dziś wiem, że ojciec był wtedy po prostu na „głodzie” — i dlatego tak się zachowywał.
Mając takie odniesienie, tłumaczyłem sobie, że ja też jestem podobny do ojca. Darłem się więc w niebogłosy tak, że słyszeli mnie wszyscy sąsiedzi w klatce, a pewnie i w całym bloku.
Kolejnym problemem, z jakim przyszło mi się zmierzyć, była chorobliwa zazdrość — tzw. poalkoholowy zespół Otella, który później zdiagnozował u mnie psychoterapeuta. To się zwyczajnie leczy — terapią i lekami. Wtedy jednak tego jeszcze nie wiedziałem.
Najgorsze jednak było przygniatające poczucie winy i zaniżone poczucie własnej wartości. Zawsze byłem pewny siebie — w towarzystwie miałem najwięcej do powiedzenia, zawsze w centrum uwagi. A teraz? Czułem się jak gówno, a może nawet gorzej.
Po raz pierwszy w życiu musiałem na trzeźwo zmierzyć się z emocjami, które przez lata regulowałem używkami. Próbowałem żyć normalnie — w domu, w pracy, udając, że wszystko jest w porządku. Ale wewnętrznie czułem się wrakiem. Miałem kurewską depresję i coraz częściej pojawiały się myśli, że nie chcę już żyć.
Jedynie myśl o rodzinie — o żonie, dzieciach, mamie — trzymała mnie przy życiu. W domu jakoś sobie radziłem, bo zawsze było coś do zrobienia, dzieci, obowiązki... Leciałem na oparach, siłą woli. Ale najgorsze dni przychodziły na statku. Samotność, noce, permanentne zmęczenie.
Nie zliczę, ile razy klęcząc na kolanach, zalany łzami, prosiłem Boga, by uwolnił mnie od tych obsesyjnych myśli — o piciu, o śmierci, o wyimaginowanych zdradach żony. Byłem totalnie rozbity. Wszyscy pytali, co się dzieje. Pamiętam, że nawet kapitan częściej wpadał niby „pogadać”, ale w rzeczywistości chciał sprawdzić, co u mnie. Myślę, że jego doświadczenie i intuicja podpowiadały mu, że coś jest nie tak.
Dziś wiem, że te dni były mi potrzebne. Bóg, kiedy prosimy Go o siłę, nie daje jej nam od razu. On daje nam trudności do pokonania, by nas przez nie wzmocnić.
W końcu przyszły dni, gdy prawie w ogóle nie spałem. Okrętowy oficer podawał mi Relanium, ale to pomagało tylko na chwilę. Zasypiałem na godzinę, może dwie, a potem budziłem się z karuzelą myśli w głowie, która wirowała tak szybko, że odchodziłem od zmysłów. Puls miałem nieustannie na poziomie 120, więc kładąc się po wachcie do łóżka, czułem się, jakbym właśnie skończył trening.
W końcu stwierdziłem, że nie dam rady — muszę zejść wcześniej do domu i iść po pomoc. Poddałem się. Przestałem walczyć sam ze sobą. Pomyślałem, że tak się nie da żyć, że nie mogę już dłużej udawać przed sobą i światem, że wszystko jest w porządku.
Zadzwoniłem do mojej zmienniczki i poprosiłem, żeby przyjechała w nocy i mnie zmieniła. Po powrocie do domu rano zaprowadziłem dzieci do szkoły, Magda poszła do pracy, a ja zadzwoniłem do mamy. Po chwili rozmowy pierwszy raz w dorosłym życiu rozpłakałem się przed mamą. Płakałem długo, a mama powtarzała tylko:
— Płacz, synku. Płacz, jak musisz — to płacz.
Po tej rozmowie poczułem, że ból i lęk trochę zelżał. Wiedziałem już, co mam robić. Poszukałem psychoterapeuty i umówiłem się na wizytę. Zrozumiałem, że muszę się poddać i iść po pomoc — bo inaczej albo wrócę do starego życia, albo naprawdę zwariuję i sam to życie sobie odbiorę.
Dziś wiem, że wyleczenie się z jakiegokolwiek uzależnienia na własną rękę jest praktycznie niemożliwe. Bo w trzeźwieniu nie chodzi tylko o zaprzestanie używania środków psychoaktywnych, ale o to, co dzieje się z głową w kolejnych etapach. To za dużo emocji, by udźwignąć je samemu. Zaniżone poczucie wartości potrafi zrujnować codzienne życie.
Myślę, że zrozumie to tylko ten, kto odstawia używki i nie podejmuje leczenia. To gra w rosyjską ruletkę — masz tylko jeden nabój i modlisz się, by to przeciwnik trafił pierwszy.
Dziś, po około czterech latach trzeźwości, potrafię rozpoznać, kiedy nadchodzi „nawrót choroby”. Potrafię też zareagować, zanim będzie za późno. Ale wiem, że muszę być czujny, by nie wrócić do miejsca, w którym już byłem — a byłem w piekle, które sam sobie zbudowałem.
Wierzę jednak, że to wszystko było mi potrzebne. Bo dzięki temu zrozumiałem, że z alkoholem i narkotykami nie ma zabawy. To taniec ze śmiercią — która powoli odbiera zdrowie, rozum, rodzinę, a na końcu życie.
Ciężko pisze mi się ten post, bo na chwilę znów przeniosłem się do tamtych dni, gdy było naprawdę źle. Ale jeśli właśnie podejmujesz decyzję, że chcesz się leczyć — idź, Drogi Czytelniku, po profesjonalną pomoc. Oszczędzisz sobie wielu cierpień, zdrowia i czasu potrzebnego, by dojść do równowagi psychicznej.
🙌 Podobał Ci się ten wpis? Nie przegap kolejnych – dołącz do Załogi Powrotu do Trzeźwości.
📩 Zapisz się na powiadomienia
Komentarze
Prześlij komentarz