Uczucie pustki i utrata tożsamości
Są w drodze do trzeźwości takie momenty, których nikt Ci wcześniej nie zapowiada. Myślisz, że najgorsze już za Tobą — że wystarczy przestać pić, a świat stanie się lepszy. Tymczasem to dopiero początek prawdziwego spotkania z samym sobą. Pamiętam ten czas bardzo dobrze, bo wtedy po raz pierwszy w życiu naprawdę się zgubiłem.
Po kilku miesiącach abstynencji dotknęły mnie dwa dziwne, nieznane wcześniej uczucia. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, o co chodzi i co z tym zrobić. Nagle ogarnęło mnie ogromne poczucie, że coś utraciłem. Mimo aktywnego trybu życia i wypełnionego planu dnia, miałem wrażenie, że moje życie stało się puste.
Pustkę czułem gdzieś głęboko w środku. Nic mnie nie cieszyło. Myślałem wtedy, że życie bez używek będzie trudne, nudne, pozbawione sensu – i że może w ogóle nie warto się tak męczyć.
Z drugiej strony pojawiło się uczucie, jakbym nie był już sobą. Jakbym stracił swoją tożsamość.
Zawsze lubiłem towarzystwo ludzi – byłem głośny, hałaśliwy, zawsze w centrum uwagi, nieważne czy w pozytywnym, czy negatywnym znaczeniu. Dusza towarzystwa, sypiąca anegdotami i żartami jak z rękawa.
A tu nagle okazuje się, że w miejscach, gdzie jest dużo ludzi, zaczynam czuć się źle. Cisza zaczęła mi bardziej odpowiadać niż sztuczny hałas.
Wycieczki do lasu, kontakt z naturą – to wszystko miało kojący wpływ na moje rozdrażnione ciało i emocje.
Straciłem też poczucie humoru. Kiedyś wszyscy mnie z niego kojarzyli, bo moje życie było jednym wielkim morzem wygłupów, żartów i pajacowania. Oczywiście – to była maska. Jedna z wielu, które zakładałem, będąc wśród ludzi.
Nie potrafię dziś dokładnie powiedzieć, jak długo ten stan trwał – pewnie około ośmiu miesięcy. Spory kawałek czasu męki samemu ze sobą.
Wtedy często myślałem: a pies jebał takie życie. Ale z drugiej strony – do starego życia też nie chciałem wracać. Nie wiedziałem jeszcze, że to uczucie pustki, braku sensu, a czasem nawet myśli o śmierci, to po prostu przestrzeń na narodziny czegoś nowego.
Można to porównać do nowo narodzonego dziecka, które uczy się wszystkiego od początku.
Tak samo trzeźwiejący człowiek poznaje siebie na nowo. Alkoholowo-narkotykowa zbroja, którą przez lata nosiłem, dawała mi fałszywe poczucie ochrony i bezpieczeństwa. A teraz – ten rycerz staje przed światem nagi i bezbronny.
Musi nauczyć się chodzić na nowo – czyli rozpoznawać swoje emocje, radzić sobie z nimi i uczyć się funkcjonować w społeczeństwie. Przez lata używek stworzyliśmy swoje fałszywe „ja”, które teraz musi zostać odbudowane.
Ja postawiłem na rozwój osobisty i sport. Czytałem sporo książek, ćwiczyłem – i myślę, że to uchroniło mnie przed powrotem do starego życia. W książkach znalazłem odpowiedzi na wiele pytań, na które wcześniej nie znałem odpowiedzi.
Czytałem biografie sportowców, żołnierzy, podróżników – ludzi, którzy nie mieli w życiu lekko, ale dzięki uporowi i dyscyplinie osiągali wielkie rzeczy. To właśnie książki okazały się dla mnie jednym z najważniejszych elementów wsparcia w procesie zdrowienia.
Oczywiście korzystałem też z pomocy terapeuty i grupy wsparcia, ale literatura była świetnym uzupełnieniem tej drogi.
Kolejną rzeczą, która bardzo mi pomogła, było pisanie.
Prowadziłem – i prowadzę do dziś – dziennik, w którym zapisuję codzienne przemyślenia i emocje.
Właśnie z tych dzienników powstała większa część treści na bloga.
Zauważyłem, że pamięć bywa zawodna – pojawiają się dziury, przekłamania, a dzięki zapisom mogę wracać do przeszłości bez strachu, że mój umysł coś sobie uroił.
Reasumując – był to okres, który poprzedzał wyjście na prostą. Etap, w którym odrodziłem się na nowo.
Muszę wspomnieć jeszcze o jednej sytuacji, która dobitnie pokazała mi, że życie i zdrowie to największe dary, jakie otrzymaliśmy od Boga – lub jak kto woli, od Wszechświata.
Czasami wydaje nam się, że jesteśmy niezniszczalni, a tak naprawdę wszystko może skończyć się w sekundę.
Było to w nocy z 27 na 28 czerwca – dzień przed moimi urodzinami. Wracałem z pracy około drugiej w nocy.
Zwykle po zejściu ze statku wsiadałem do auta, zabierałem kolegę i jechaliśmy prosto do domu.
Tym razem jednak los miał inne plany.
Zadzwonił kolega – padł mu akumulator, więc podjechałem, żeby go odpalić.
Po chwili pojawił się kolejny znajomy, który poprosił, żebym zabrał go do Szczecina, bo jego auto było w naprawie. Czekał na stacji Orlen przy wjeździe do portu.
Zgodziłem się, ale gdy podjechałem, powiedział, że musi jeszcze wrócić do środka „na siku”.
Niechętnie się zgodziłem – spieszyłem się do domu.
Po chwili wrócił, kupił dwie małpki i po piwie. Zapytał, czy mogą z drugim kolegą wypić.
Machnąłem ręką – niech piją, pomyślałem.
Ruszyliśmy.
Noc była piękna – bezwietrzna, z ogromnym księżycem nad drogą. Włączyłem muzykę. Koledzy popijali, atmosfera robiła się luźna.
Jechałem około 130 km/h. Na prostej między Goleniowem a Szczecinem, przy McDonaldzie, stało się coś, co było wyliczone co do milisekundy.
Przy tej prędkości spadło na nas drzewo. Nie całe – ale spora jego część.
Uderzenie było tak silne, że na chwilę straciłem przytomność.
Kiedy się ocknąłem, auto dalej jechało. Twarz miałem całą w szkle, kolega obok zwijał się z bólu.
Zjechałem na pobocze, zatrzymałem samochód, wyciągnąłem go, zadzwoniliśmy po pomoc.
Na szczęście zatrzymali się inni ludzie ze statku i pomogli nam do przyjazdu służb.
W szpitalu okazało się, że mam tylko kilka opiłków szkła w oczach i lekkie rany na twarzy. Kolega również wyszedł z tego bez poważnych obrażeń. Drugi, siedzący z tyłu, nie ucierpiał wcale.
Później zobaczyłem zdjęcia samochodu.
Drzewo uderzyło w łączenie szyby z dachem – gdyby wpadło o kilka centymetrów niżej, nie pisałbym dziś tych słów.
Milisekundy zadecydowały.
Gdybym jechał wolniej – drzewo wpadłoby do środka.
Szybciej – spadłoby na drogę przede mną i nic by się nie stało.
Po powrocie do domu, kiedy się uspokoiłem, weszła moja córka.
Rzuciła mi się w ramiona, płacząc. I wtedy razem z nią płakałem jak dziecko.
W tym momencie dotarło do mnie, jak bardzo wszystko mogło się zmienić – jak blisko byłem, by wrócić w czarnym worku.
Uświadomiłem sobie, że data moich urodzin mogła być datą mojego zgonu.
Jak grom z jasnego nieba przyszło zrozumienie: Bóg pogroził mi palcem.
Dał mi drugą szansę.
Od tamtego dnia postanowiłem – koniec z depresją, złym samopoczuciem, marazmem.
Potrzebowałem tego mocnego uderzenia od życia, by się obudzić.
Dziś jestem wdzięczny za każdy dzień przeżyty w zdrowiu i blisko moich najbliższych.
Zapukała też pokora – i zrozumiałem, że jestem śmiertelny.
Że muszę dbać o siebie – nie tylko z zewnątrz, ale też od środka. O to, czym karmię swój umysł, jakimi myślami i treściami.
Ten wypadek był gamechangerem mojego życia.
Czasem życie musi nam przyłożyć porządnego liścia, żebyśmy wrócili na dobre tory.
Kiedy dziś o tym piszę, czuję ogromną wdzięczność. Nie tylko za to, że wtedy przeżyłem, ale też za to, że od tamtej chwili naprawdę zacząłem żyć.
Może i Ty miałeś w swoim życiu taki moment, w którym los Cię zatrzymał – dosłownie albo symbolicznie?
Podziel się w komentarzu. Może Twoja historia stanie się dla kogoś taką samą lekcją, jak tamta noc stała się dla mnie.
🙌 Podobał Ci się ten wpis? Nie przegap kolejnych – dołącz do Załogi Powrotu do Trzeźwości.
📩 Zapisz się na powiadomienia
Komentarze
Prześlij komentarz