Dzieciństwo
Gdyby ktoś zapytał mnie, jakie miałem dzieciństwo i czy było ono szczęśliwe, to bez wahania odpowiedziałbym, że jak najbardziej – miałem szczęśliwe dzieciństwo. Choć chowałem się z ojcem alkoholikiem, bez mamy, która wyjechała za granicę za chlebem, gdy miałem 6 lat, to i tak, mimo wszystko, potrafiłem być szczęśliwy. Często myślami wracam do tamtych dni, kiedy umorusany, uśmiechnięty, biegałem całymi dniami beztrosko po podwórku. Nic mnie wtedy nie obchodziło, byłem po prostu królem życia – zero problemów, zero obowiązków, liczyła się tylko dobra zabawa i nic poza tym.
Wychodziło się z domu z samego rana, a wracało późnym wieczorem, kiedy było już bardzo ciemno. Wtedy nie było smartfonów, komputerów, smartwatchów itd. Dzieci nie siedziały w domach, rzadko które miało nadwagę, bo zwyczajnie cały dzień były w ciągłym ruchu. Dziś dzieci większą część swojego życia spędzają przy komputerach i telefonach. Dlatego rośnie nam nowe pokolenie ludzi, którego my i nasi rodzice raczej nie zrozumiemy.
Wracając do tematu dzieciństwa – przyszedłem na świat w miejscowości Złotoryja, ponieważ tam był szpital, ale wychowałem się w Chojnowie, a to małe, urokliwe miasteczko położone jest na Dolnym Śląsku. Był to rok wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu, więc rocznik ’86. Tak, naprawdę miałem mieć na imię Kasia i miałem być dziewczynką, bo przede mną urodziło się już dwóch braci – Sebastian i Przemek. Jednak los zadecydował inaczej, niż rodzice sobie wymarzyli, bo z brzucha, po cięciu cesarskim, na świat przyszła „Kasia”, ale z dwoma jajkami.
Z opowiadań mamy wiem, że były spore komplikacje przy porodzie, ponieważ rodzice mieli konflikt serologiczny, co w tamtych czasach było z ich strony bardzo nieodpowiedzialne, że zdecydowali się na trzecie dziecko. Ponoć mieli mnie już „skrobać”, bo mama miała takie bóle, a lekarze stwierdzili, że jest to niebezpieczne dla jej życia. Zapytali, czy ma już dzieci – kiedy odpowiedziała, że ma, lekarze na to: „Po co pani trzecie?”. Jednak Barbara, bo tak ma na imię moja mama, postanowiła inaczej i oszukała lekarzy, powstrzymując jęki i zwijając się z bólu pod kołdrą do następnego dnia, aż zaczął się poród. No i proszę – oto jestem ja, cały i zdrowy, prawie już, 40-letni facet.
Ojciec o moim porodzie dowiedział się dopiero po kilku dniach. Czasem zastanawiam się, czy pił wtedy ze szczęścia, że urodzi mu się pierwsza córka, czy pił z nieszczęścia, że urodził mu się trzeci syn z rzędu? Jedno jest pewne – już się tego nie dowiem, bo ojciec nie żyje, ponieważ zapił się na śmierć. Choć jego osoba przewinie się kilkukrotnie w moich opowiadaniach, bo ojciec to była osoba bardzo nietuzinkowa i myślę, że w Chojnowie jeszcze dużo ludzi pamięta jego i jego pijackie ekscesy.
Ojciec nazywał się Roman, ale wszyscy mówili na niego Waldek. Dlaczego tak było? Tego też nie wiem i już pewnie pozostanie to tajemnicą. Ojciec z pewnością, odegrał dużą rolę w moim życiu i w życiu moich braci, mimo, że nigdy większego wkładu i wysiłku nie włożył w nasze wychowanie. Trzeba też nadmienić, że ojciec nigdy nie pracował, nie zarabiał i nie łożył na nasze utrzymanie. Wszystkie te obowiązki wzięła na swoje barki moja mama.
Niańczyła starego, nas i swoich braci, którzy byli sierotami z domu dziecka – tak jak i moja mama. O niej będzie tu na pewno dużo, bo to kobieta, która ma ogromną determinację i wolę życia, może być przykładem dla wielu malkontentów, nieudaczników i płaczków, którzy nie radzą sobie z życiem i problemami. Życiorys mojej mamy nadaje się na dobrą książkę złożoną z wielu tomów lub film tragikomedię, ponieważ jej życie to pasmo tragedii, wypadków, biedy, wstydu i wszystkiego, co najgorsze. Ale od zawsze, jak pamiętam, nigdy się nie poddawała i swoją żelazną siłą woli oraz niezłomnym charakterem pokonała wszystkie przeciwności losu, które – myślę – powaliłyby niejednego dobrze zbudowanego komandosa, który przeżył wiele w swojej wojskowej karierze.
Co najlepsze – Barbara potrafiła się jeszcze dobrze ubawić z tego wszystkiego i śmiać się z sytuacji bez wyjścia, gdzie inny człowiek już by się załamał. Zawsze mamie mówiłem, że ona nie jest ani kobietą, ani człowiekiem – jest po prostu potworem. Potworem takim, że jak z rana wstaje z łóżka, to diabeł na dole w piekle, ma już pełne gacie, zaczynają trząść mu się nogi, i mruczy do siebie: „O, znowu ten babsztyl wstał… ciekawe, co tym razem wymyśli”.
Jedno jest pewne – kilkukrotnie w życiu ta kobieta oszukała przeznaczenie, przeżyła kilka poważnych wypadków, w tym również wyrwała się ze szponów śmierci klinicznej po jednym z nich. Odleciała na tamten świat na kilka minut, ale coś, jakaś siła wyższa znów ściągnęła ją na ziemię. Tak więc Barbara była już po drugiej stronie i wie, jak smakuje śmierć. Może stąd bierze się jej nadludzka siła i upór.
Tak jak wcześniej pisałem, do wątku mamy i taty jeszcze niejednokrotnie wrócę. Pora wrócić do mnie i do mojego pierwszego wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Nie wiem dlaczego, ale kiedy zamykam oczy i próbuję sobie przypomnieć pierwsze wspomnienie ze swojego życia, to jest to nic innego jak robienie kupy pod czarnym, lakierowanym stołem w dużym pokoju, nakrytym jakimś obrusem, którego koloru już nie pamiętam.
Pamiętam, że czułem się tam bardzo bezpiecznie i komfortowo – do momentu, kiedy jakiś facet nie podniósł obrusu, zaglądając pod stół, i nie zaczął mówić do mnie: „Cześć, kaka”. Prawdopodobnie był to Edek Sz., znajomy rodziców. Po wielu latach, spotykając tego gościa na ulicy naszego miasta, zawsze witał się ze mną mówiąc: „Cześć, kaka”. Zastanawiam się, czy on też, widząc mnie za każdym razem, pamiętał o moim wypróżnianiu się pod stołem.
Później długo, długo nic sobie nie przypominam. Nie wiem, czy jest to efekt brania środków psychoaktywnych i picia alkoholu, czy po prostu większą część dzieciństwa wyparłem. Czytałem kiedyś, że umysł w taki sposób broni się przed traumatycznymi przeżyciami. Ponoć żołnierze, którzy biorą udział w walkach i przeżywają duży stres lub traumę, nie są w stanie sobie przypomnieć żadnych szczegółów – i tak natura chroni nas, żebyśmy nie zwariowali do końca. Wytworzyła naturalny mechanizm obronny w starciu z przykrymi doświadczeniami.
Choć osobiście takiej traumy nie przeżyłem jako dziecko, ponieważ w naszym kraju panował pokój i nie było tak źle, to jedyne traumy mogły zostać wywołane przez ojca, który pił, a potem się awanturował. Potrafił krzyczeć w taki sposób, jak mało kto. Mama mu dłużna nie była i często dochodziło do takich awantur, że w dzisiejszych czasach po prostu zabraliby nas prawdopodobnie do pogotowia opiekuńczego. Mama oczywiście chroniła nas, jak mogła, jednak jest tylko małą, drobną kobietą, więc w starciu z wielkim chłopem nie miała szans. Ojciec, żeby się wyżyć, potrafił zdemolować całą kuchnię – kopał we wszystko, wywracał stoły i szafki, zrywał przeszklone obrazy i nimi rzucał, rozbijał wszystkie talerze i szklanki.
Z braćmi mogliśmy jedynie się temu przyglądać i przysłuchiwać, czekając posłusznie, aż furia ojca minie. Byliśmy małymi chłopcami i nie mogliśmy pomóc uciszyć i uspokoić ojca – mam tu na myśli, krótko mówiąc, spuścić mu porządny „wpierdol”. Kolejne przebłyski z kuchni to obraz mamy płaczącej i zamiatającej na kolanach, rozbite szkło. Teraz, po latach, ta chwila wzbudza we mnie ogromne współczucie dla niej, bo mając sam dzieci, wiem, co mogła wtedy czuć. Każdy brzdęk stłuczonego szkła wpadającego na szufelkę, a potem do wiadra ze śmieciami, wywołuje ogromny smutek, że musieliśmy to przeżywać.
Czy ojciec nie miał serca, czy nie miał sumienia i za grosz człowieczeństwa? Nie wiem. Wydaje mi się, że był po prostu chorym człowiekiem, który też, może został skrzywdzony przez własnych rodziców i inaczej nie potrafił żyć. Alkohol potęgował jego żal, który nosił w sobie. Był słabym i poturbowanym emocjonalnie małym chłopcem, zamkniętym w ciele dojrzałego mężczyzny. Nigdy już się nie dowiem, dlaczego tak postępował, bo już go nie ma wśród nas, a wcześniej, kiedy jeszcze mieliśmy kontakt, byłem za młody, żeby interesować się takimi rzeczami i go o to zapytać.
Czy umiałby i chciałby odpowiedzieć mi na wszystkie pytania? Szczerze wątpię. Ostatni raz, jak go widziałem przed śmiercią, gadał dalej to samo, co 13 lat wcześniej, a na koniec spotkania pożyczył 50 zł, które wiedziałem, że nie zdąży mi już oddać, ponieważ niedługo umrze. Był cały opuchnięty, głowa jak balon. Widziałem, że nic go nie interesowało – tylko chciał już iść i się napić. Pamiętam, że na koniec podałem mu rękę i powiedziałem: „Do następnego, jeszcze się zobaczymy” itd., ale w duchu już wiedziałem, że widzimy się ostatni raz. Po prostu czasem w życiu są takie momenty, że wiemy, co się wydarzy – i tak się właśnie stało.
Niedługo potem dostaliśmy wiadomość od wujka, że ojciec leży w szpitalu w agonii. Umarł w samotności, ponoć bardzo cierpiąc – miał wodę w płucach i się udusił. Zastanawiam się, o czym myślał, jak umierał. Czy się bał i czy żałował, że utopił całe swoje życie w „szklance wódki”? Czy myślał o swoich synach i o tym, czy w tej chwili chciałby, żeby któryś z nas był przy nim i przeprowadził go na drugą stronę? Tego już się nigdy nie dowiem.
W każdym razie, pochowaliśmy ojca godnie, jak człowieka, z honorami. Mama, jako była żona, opłaciła ostatnią drogę ojca i wyprawiła mu piękny pogrzeb. Na pogrzeb wybrałem się z moim najstarszym bratem Sebastianem, mama i średni brat nie przyjechali, bo byli w tym czasie w Niemczech. Przemek i tak chyba by tego nie udźwignął, bo sam był już w tym momencie alkoholikiem i rozwodził się ze swoją drugą żoną. Walił mu się cały świat, a on próbował go jeszcze podpalić, dolewając alkoholu do swojego życia. Wtedy przemieniał się w potwora, chyba gorszego od naszego ojca.
Tak jakby dusza ojca po śmierci powędrowała do jego ciała i za sprawą substancji, jaką jest alkohol, łączyli się ze sobą i próbowali zemścić się na całym świecie za krzywdy, które niby zostały im wyrządzone. A tak naprawdę to sami siebie skrzywdzili. Każdy alkoholik zawsze szuka sobie ofiary, na którą mógłby przerzucić winę za nieudane życie. Obarczyć kogoś za to, że pije i tym sposobem rujnuje swoje zdrowie i wszystko dookoła – od relacji z rodziną, przyjaciółmi, bliskimi – a na końcu zostaje sam jak palec, bo wszyscy zwyczajnie mają już dość i się odwracają. Koniec jest taki, że umierają niepogodzeni z własnym losem, z zawiścią w sercu, najczęściej w samotności, konając w najgorszych męczarniach.
Tak było w przypadku mojego ojca. Wtedy myślałem sobie, że dopadła go zasłużona kara i ma to, na co zasłużył. Dziś, z perspektywy czasu, kiedy cała złość minęła i sam mierzę się z uzależnieniem, zwyczajnie przebaczyłem mu. Myślę sobie, że mogłem pojechać i się z nim pożegnać. Powiedzieć, że wybaczam mu wszystko i że go „kocham”. I wcale nie powiedziałbym tego, bo naprawdę go kochałem – tylko po to, żeby w chwili, kiedy cierpiał i umierał, choć na moment poczuł się lepiej i może łatwiej byłoby mu odejść na tamten świat.
Jednak w tym wszystkim widzę jeden pozytyw, który pozostawił po sobie Roman – pokazał mi, jakim nie być ojcem, facetem, mężem, człowiekiem w relacji z własnymi dziećmi oraz żoną. Na dzień dzisiejszy jestem jego przeciwieństwem i za to jestem mu ogromnie wdzięczny.
Co do samego pogrzebu – przyszła garstka ludzi. Nawet nie przyszła cała jego rodzina, a jest dość liczna, bo ojciec miał sporo rodzeństwa. Pamiętam, że wchodząc do kaplicy, nie czułem nic, jakbym przyjechał na pogrzeb dalekiego znajomego. Na szczęście nie było trumny – wiem, że ojciec na pewno źle by wyglądał, o ile martwy człowiek może dobrze wyglądać w trumnie. Stała tylko czarna urna i, jeśli dobrze pamiętam, jakieś zdjęcie ojca.
Usiedliśmy w ławce z boku, tak że wszyscy pozostali żałobnicy mieli na nas wgląd. Czułem te ich spojrzenia – świdrujące, taksujące nas i oskarżające za niedolę ojca. Jednak miałem to głęboko w dupie, bo prawdę, jaka była, znaliśmy tylko my. Prawda była taka, że musieliśmy uciec na drugi koniec Polski, sprzedać mieszkanie i wszystko inne, by uwolnić się od ojca alkoholika. Inaczej nękałby nas przez całe życie. Ojciec nigdy nie chciał się zmienić i leczyć, jak większość ludzi z uzależnieniem od alkoholu.
Dostawał od mamy miliony szans. Nawet nie musiał pracować – miał tylko siedzieć i pilnować nas, czyli „chować” dzieci. Zwyczajnie tak: nakarmić, ubrać i wyprawić do szkoły, bo lekcji z nami nie odrabiał, a po szkole mieliśmy czas dla siebie. Ojciec mógł osiągnąć wiele w swoim życiu za sprawą mamy, ale wybrał drogę, jaką wybrał. Może i był szczęśliwy, zapijając każdy dzień po dniu. Co siedziało w jego głowie – tego nikt nie wie.
Ojciec nigdy z nami nie rozmawiał, jak był trzeźwy. Milczał, snuł się po mieszkaniu od okna do okna, palił papierosy i obserwował, co się dzieje dookoła. Najgorsze w tym wszystkim było to, że z okna mieliśmy widok na największą pijalnię piwa w naszym mieście, która miała dość oryginalną nazwę – „Gertruda”. Waldemar potrafił siedzieć kilka dni w domu i tkwić w oknie, a ten widok potrafię odtworzyć w jednej sekundzie: ubrany w czerwone dresy z białym napisem „Coca-Cola”, do tego czarny t-shirt i zielony, rozpinany sweter z dużymi guzikami w tym samym kolorze.
Stał tak z wypiętym tyłkiem, gładził się w charakterystyczny sposób po czarnych wąsach, które w tamtych czasach nosił każdy szanujący się mężczyzna w Polsce. Potrafił tak wytrzymać kilka dni, ale nigdy dłużej niż tydzień. W końcu przychodził moment, kiedy ubierał buty, czapkę z daszkiem i wychodził, mówiąc zawsze to samo: „Idę po chleb”. Tak jak Ryszard Riedel z Dżemu śpiewał, „pewnego dnia wyjdzie niby po chleb”.
Ja już wiedziałem, że ojciec wróci do domu dopiero za kilka dni, bo teraz zacznie się maraton picia, nocne awantury, krzyki, pretensje itd. Trzeba mu przyznać, że nigdy nas nie bił, nie używał przemocy fizycznej — „tylko, albo aż”, znęcał się psychicznie. Potrafił przyjść o trzeciej nad ranem, zapalić światła w całym domu, włączyć telewizor na cały regulator i, w zależności od humoru, krzyczeć na nas albo otwierać okno i wyzywać sąsiadów z naszej kamienicy.
Trwało to czasem całymi godzinami i nikt nigdy nie reagował. Dla wszystkich to było normalne. W sumie dla mnie też, bo byłem do tego przyzwyczajony. Rano wstawałem, brałem plecak, jak gdyby nigdy nic, i wychodziłem do szkoły. Nie czułem, żeby działo się coś nienormalnego. W szkole nikomu się nie żaliłem, że nie spałem od trzeciej nad ranem — po prostu siadałem w ławce i przełączałem się na tryb „szkoła”. Po lekcjach wracałem do domu, rzucałem plecak i leciałem na podwórko, a wieczorem wracałem, jakby nigdy nic, czekając w niepewności, czy ojciec przyjdzie dziś trzeźwy, czy „najebany jak bombowiec”.
Tak leciały dni i lata, przeplatane powrotami mamy na święta lub wakacje. Wtedy ojciec zazwyczaj nie pił i chwilowo było miło i przyjemnie. Mieliśmy namiastkę normalnego domu. Mama sprzątała, gotowała, w domu było ciepło i przyjemnie. Jako najmłodszy syn byłem do późnych lat maminsynkiem. Do szóstego roku życia nie odstępowałem mamy na krok, nie wychodziłem na podwórko, nie miałem kolegów ani koleżanek i poza mamą nie widziałem świata.
Może i dobrze, że mama wyjechała za granicę, bo wychowałbym się na życiową pizdę, za którą wszystko robi inni. Jednak więź, która była między nami, była czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Myślę, że taka więź może powstać tylko między matką a synem, albo odwrotnie — między ojcem a córką. Pamiętam, że tylko przy mamie czułem się bezpiecznie. Byłem przekonany, że mama jest w stanie uchronić nas przed wszystkimi złymi mocami na świecie, a przede wszystkim przed pijanym ojcem. Wierzyłem i ufałem jej bezgranicznie.
Mama jako młoda kobieta miała w sobie ogromne pokłady energii i nie było dla niej rzeczy niemożliwych do wykonania. Nigdy nie narzekała, nie ubolewała nad swoim losem. Próbowała zbawić cały świat i wszystkim pomóc. Oczywiście nie zawsze wychodziło jej to na dobre, ale wtedy szybko zbierała się w sobie i szła dalej jak burza przez życie — bez litości, bez sentymentów, jak doskonale zaprogramowany robot, który musi wyrobić swoją normę w dobowym systemie pracy.
Krótko mówiąc — była robota do zrobienia i, cokolwiek by się nie działo, trzeba było ją wykonać. Obojętnie czy miało się gorączkę 40 stopni, czy sraczkę — do szkoły i tak trzeba było iść. Nie było pieszczenia się. Myślę, że mama powinna była zostać żołnierzem. Jak jest rozkaz, to dla niej nie ma innej możliwości niż go wykonać. Jednak to podejście zahartowało nas, dlatego poradziliśmy sobie z całym bałaganem w naszym życiu.
W porównaniu do mamy, która wychowywała się w domu dziecka, nie mieliśmy z braćmi tak źle. Jej mama zmarła dość młodo — o ile dobrze pamiętam, gdy miała czternaście lat. Ojciec mamy był utalentowanym krawcem, ale też zaawansowanym alkoholikiem. W jego zakładzie spotykali się wszyscy prominenci z miasta — policjanci, kurwy i złodzieje — przy jednym stole grali w karty i chlali hektolitry wódki. Potem dziadek wracał do domu i „wymierzał sprawiedliwość” grubym kablem od żelazka. Dlatego mamę i jej braci zabrano do domu dziecka.
W domu dziecka nie było łatwo, a jeszcze trudniej było po wyjściu, gdy mama była praktycznie sama, bez jedzenia i ubrania. Na swojego ojca liczyć przecież nie mogła. No ale co zrobiła Barbara w pierwszej kolejności? Zgadniecie? Nie rozpłakała się i nie załamała, tylko ubrała się w swój jedyny, powyciągany czerwony sweter, zaniosła do ogólniaka swoje świadectwo i złożyła papiery o przyjęcie.
Dlatego przy mamie nie wypada użalać się nad swoim losem, bo w porównaniu do niej miałem co jeść, w co się ubrać, nikt mnie nie bił. Dlatego przez większą część życia nigdy nie rozczulałem się nad sobą, że pochodzę z patologicznej rodziny, że jestem gorszy, bo mam takiego ojca, którego znają wszyscy mieszkańcy Chojnowa — i to niekoniecznie z dobrej strony. W szkole nie miałem kompleksów z tego powodu i zachowywałem się normalnie. Wiedziałem po prostu, że zawsze może być gorzej.
Tak „hardo” zostaliśmy wychowani przez drobną kobietę. Choć trzeba na nią i jej subtelność uważać, bo nie można dać się zwieść pozorom. W jednej chwili potrafiła przeistoczyć się w groźnego Pit Bulla, który jest w stanie zagryźć każdego, kto próbowałby wejść na jego terytorium i zrobić krzywdę bliskim.
Tak w wielkim skrócie wyglądało moje dzieciństwo. Było zarazem zwyczajne, jak u wielu dzieci w Polsce, a jednocześnie niezwyczajne, bo pełne wrzasków, krzyku i permanentnego lęku, który pozostał we mnie na długie lata.
Dziś, po wielu latach, kiedy jestem trzeźwy, ten lęk powrócił. Długo nie wiedziałem, czego się boję — nie potrafiłem tego lęku umieścić w konkretnej kategorii. Dopiero gdy siadłem do pisania tego bloga i wróciłem z całym skupieniem do tamtych lat, poczułem znów ten lęk. On po prostu jest we mnie tak głęboko zakorzeniony.
Na długie lata zakopałem go w sobie — odurzając się alkoholem i narkotykami, pomagałem sobie o nim zapomnieć. Dlatego podjąłem decyzję o skorzystaniu z pomocy specjalisty, który pomógł mi się z tym uporać, ponieważ do używek nie zamierzałem wracać. Na nowo uczę się żyć. Uczę się cieszyć z małych rzeczy i je doceniać. Teraz widzę świat w kolorach. Uczę się odczuwać emocje, obchodzić się z nimi oraz akceptować je takimi, jakie są. Nauczyłem się także nie tłumić żadnych z nich, bo to najlepsza droga do powrotu do nałogu. Nauczyłem się płakać. Przez większą część życia po prostu tego nie robiłem — uważałem, że dla faceta to wstyd, obojętnie, czy łzy są ze szczęścia, czy z innego powodu.
Jednak po narodzinach dzieci coś się zmieniło. One rozbiły głaz, który nosiłem zamiast serca.
Pierwsze łzy popłynęły, gdy mała Nela, kilkumiesięczna, leżąc w łóżeczku, uśmiechnęła się na mój widok. Ale to był taki uśmiech całym sobą — oczami, ustami, aż cała podskakiwała i drżała. Pamiętam, że tak mnie to rozczuliło, iż uciekłem potajemnie przed żoną do łazienki i uroniłem kilka łez, nie wiedząc, co się ze mną dzieje.
Drugi raz wiąże się z nieco smutniejszą sytuacją, dotyczącą narodzin syna. Jakub — bo tak ma na imię nasz syn — urodził się z połowicznym przerostem ciała, dokładnie nogi i pośladka. Lekarze skierowali nas na dokładniejsze badania kilka dni po narodzinach.
W międzyczasie okazało się, że cesarka Madzi została źle przeprowadzona i w jej macicy został kawałek łożyska. W efekcie doszło do silnego krwotoku i Madzia musiała wrócić do szpitala, a ja zostać z dziećmi w domu. W związku z tym na badania do szpitala z Kubusiem musiałem udać się sam.
Był to bardzo stresujący czas, ponieważ maluch miał kilka dni, a ja musiałem go karmić co 3 godziny, pochodzić, żeby się odbiło, przewijać co chwila, uspokajać, gdy płakał… a przecież nie miałem cycka, żeby mu dać, jak jego mama. Musiałem go nosić na rękach i tulić do snu. Na sali z nami były same kobiety z małymi bobasami, więc to wcale mi nie pomagało. Po dwóch czy trzech dniach zostaliśmy wypisani do domu. Przyszedł pan doktor i przy wszystkich na sali, na stojąco — ja z dzieckiem na rękach — poinformował mnie, że u syna podejrzewają zespół Beckwitha-Wiedemanna. Zapytałem, co to jest, bo pierwszy raz coś takiego słyszałem. A on odpowiedział, że najgorsze, co może się stać, to że syn zachoruje na nowotwór żołądka. Ale „pocieszające” jest to, że dużo dzieci udaje się wyleczyć i jeżeli uda się synowi dotrwać do 13. roku życia, to wtedy zagrożenie mija praktycznie całkowicie. Pamiętam, że w momencie, kiedy powiedział „nowotwór”, zgasło mi światło, a potem zakręciło mi się w głowie. Chciałem wyjść z tego pomieszczenia, a w dodatku czułem na sobie spojrzenia wszystkich obecnych w sali. Po chwili lekarz skończył swój bełkot i wyszedł, a w tym momencie Kubuś zrobił kupę. Byłem już spakowany i mogłem wyjść, ale musiałem teraz rozpakować część torby i przewinąć młodego. Ludzie z sali, z którymi zdążyłem wcześniej wymienić kilka zdań, zaczęli mnie pocieszać, że będzie dobrze i tak dalej, ale chyba nawet się już nie odezwałem. Po prostu wyszedłem, rzucając tylko: „Do widzenia”. Czułem, jak wielka gula zbiera mi się w gardle, która zaczyna mnie dusić. Na parkingu czekała na nas żona, która też ledwo co wyszła ze szpitala, oraz córcia. Nela na nasz widok wyskoczyła z auta, z uśmiechniętą buzią od ucha do ucha i wielkimi niebieskimi oczami. Biegła co sił w nogach, by się przywitać — to jeszcze bardziej mnie rozwaliło.
Pamiętam, że wsiadłem za kierownicę, włożyłem klucz do stacyjki i na pytanie Madzi „jak było?”, z moich oczu popłynęła fontanna łez. Nie mogłem się powstrzymać — czułem, jakbym po tych wszystkich latach niepłakania teraz wypłakiwał wszystkie powstrzymane łzy. Płakałem całą drogę do domu, a potem jeszcze zamknąłem się w toalecie i płakałem dalej. Nie wiem, ile to trwało, ale na pewno długo. Zadawałem sobie w kółko jedno pytanie: „Boże, dlaczego przytrafiło się to mojemu synkowi? Czy to karma zapukała pod mój adres?”
Czułem się, jakbym dostał od życia taki wpierdol, który rzucił mnie na ziemię i sponiewierał z całych sił. W tym momencie zrozumiałem, że nasze życie będzie od teraz wyglądać inaczej, i że będzie towarzyszył nam lęk o zdrowie naszego syna już do końca życia.
Po dłuższej chwili włączył się jednak mój wrodzony tryb przetrwania: nie ma czasu na załamywanie się, co by się nie działo, trzeba działać. Zabraliśmy się z Madzią za analizowanie wypisu i zgłębianie wiedzy w Internecie o tej chorobie.
Podsumowując — pierwsze dwa lata życia syna były dla nas ciągłym pasmem wyjazdów po całej Polsce na badania i sprzecznych diagnoz od różnych lekarzy. Ja osiwiałem, żona straciła sporo włosów, a ogólnie z wyglądu postarzeliśmy się o kilka lat.
Mocno to przeżywaliśmy, aż w końcu trafiliśmy na odpowiedniego fachowca, który nas uspokoił i zaprzeczył diagnozom innych lekarzy. Kazał nam się wyluzować, zacząć cieszyć życiem i synem. Oczywiście kontrole, badania itd. dalej były konieczne, ale mieliśmy dać synowi rozwijać się normalnie, bo nic złego nie powinno się wydarzyć. To, co spotkało Kubusia, lekarz określił jako przypadek, którego medycyna na ten moment nie zna i póki co musimy być cierpliwi, czekając na postęp badań genetycznych.
Na dzień dzisiejszy Kubuś ma 6 lat, jest zdrowy i nic złego się z nim nie dzieje. Ma jedynie kosmetyczne ślady na nodze i pośladku, a chora noga jest większa w obwodzie i nieznacznie dłuższa, co wpływa na postawę ciała, ale nie ma większego znaczenia dla jego zdrowia i życia. Jest bystrym, żywiołowym dzieckiem, które jest wszystkiego ciekawe, zawsze w ruchu, zawsze ma coś do załatwienia. Myślę, że z charakteru będzie podobny do mnie — uparty i zawzięty. Lubi się wygłupiać, śmiać i żartować. Ten chłopiec skradł mi serce. Lubię ukradkiem patrzeć na niego, gdy siedzi na dywanie w swoim pokoju, taki bezbronny i niewinny, oddaje się zabawie czy to autkami, czy ukochanymi dinozaurami. Wtedy widzę siebie, jak byłem mały, bo robiłem to samo — wysypywałem wielki karton klocków Lego i godzinami budowałem przeróżne konstrukcje. Sprawiało mi to wielką frajdę, wtedy czułem się bezpieczny i szczęśliwy. Patrząc na syna, widzę swoje odbicie i zastanawiam się, jaką drogę on obierze w życiu. Czy będzie roztropny i nigdy nie wpadnie w żadne używki?
Czy jednak jego obciążone alkoholowe geny, odziedziczone po dziadkach, wujkach, ojcu, wezmą górę i natura pchnie go w czeluści jakiegoś nałogu?
Wtedy to będzie moja największa porażka w życiu.
Staram się dawać mu jak najlepszy przykład — tym bardziej teraz, gdy już nie piję alkoholu i nie biorę narkotyków. W domu jest cisza i spokój, staramy się nie kłócić przy dzieciach i nie wprowadzać nerwowej atmosfery.
Dziś wiem, że życie potrafi rzucić
człowieka na kolana, ale też potrafi podać rękę — pytanie tylko, czy będziemy
mieli odwagę ją chwycić. Patrząc na mojego syna i córkę, czuję sens każdej
trudnej chwili, jaką przeszedłem. To oni są moim drogowskazem, przypomnieniem,
po co wybrałem trzeźwość. Każdy ich uśmiech, każde „tatuś” wypowiedziane z
ufnością, to potwierdzenie, że warto walczyć o siebie, choćby codziennie od
nowa.
Patrząc na Kubusia, widzę swoje
odbicie — nie tylko w rysach twarzy, ale i w tym, jak patrzy na świat, jak
chłonie wszystko z ciekawością. I choć serce rośnie na jego widok, to w głowie
wciąż czai się pytanie: czy jego życie pójdzie drogą spokoju i rozsądku, czy
jednak obciążone geny i historia rodzinna pociągną go w ciemniejsze rejony? Bo
prawda jest taka, że dzieci rodziców uzależnionych często noszą w sobie
niewidzialny plecak — pełen lęków, mechanizmów obronnych, a czasem też
skłonności do sięgania po substancje, które choć na chwilę odgonią ból. Ten
plecak bywa ciężarem na całe życie.
Wiem, że nie mogę zmienić genów, ale
mogę zmienić środowisko. Mogę dać dzieciom dom, w którym nie ma krzyku po
alkoholu, zapachu wódki o poranku, nerwowej ciszy przerywanej awanturami. Mogę
pokazać im, że trudne emocje można przeżywać na trzeźwo, że łzy nie są powodem
do wstydu, że miłość to nie tylko słowo, ale codzienne gesty.
Lęk nadal czasem zagląda w moje progi
— szczególnie wtedy, gdy myślę o tym, co przyniesie przyszłość. Ale dziś
potrafię z nim żyć. Już wiem, że nie można całe życie uciekać od bólu, bo wtedy
on i tak nas dogoni. Lepiej nauczyć się go oswajać i patrzeć mu prosto w oczy.
A łzy? Już się ich nie wstydzę. To nie
jest oznaka słabości. To dowód, że kamień, który nosiłem w piersi, zamienił się
w serce, które bije dla moich dzieci — głośno, mocno, i, co najważniejsze,
trzeźwo.
Do zobaczenia w kolejnych wpisach.
— Bosman Trzeźwości
Powrót do trzeźwości
🙌 Podobał Ci się ten wpis? Nie przegap kolejnych – dołącz do Załogi Powrotu do Trzeźwości.
📩 Zapisz się na powiadomienia
Komentarze
Prześlij komentarz